[…]

Może zbyt śmiałym byłoby określenie placu Kazimierza jako piekła, aliści bez wątpienia, jeśli już nie przedpiekle, była to co najmniej zasadzka piekła, a to z powodu obfitości skupionych tu przybytków cielesnych rozkoszy i rozpust: trzech restauracji z wyszynkiem wódek, rosolisów i likierów: Palucha, Wysockiego i Pankiewicza, i dwu pełnych tłustości wędliniarni Pikula i Mazgaja, gdzie ogródek rozkoszy z fauną przerobioną na florę, historia naturalna płatków różanych szynek w białych kryzach, pnączy kiełbas krakowskiej, tuchowskiej i wojnickiej, krajanej i myśliwskiej, lianów kabanosów, szypułek serwulatek, harbuzów salcesonów i głowizny, dyń zająca fałszywego i studzieniny, ogórków kiszek.

 

Na placu Kazimierza widywało się nawet najzacniejsze figury na chwiejnych nogach, a już zwłaszcza pedagogów. Stąd to do gardeł obywatelskich płynęła nieprzerwanym strumieniem siwucha, gdyby siarka piekielna, wszeteczne strugi jarzębiaku izdebnickiego, żytniówki dzikowskiej, czystej łańcuckiej, złotej gdańskiej, wiśniówki suchowolskiej, żubrówek, kontuszówek, jałowcówek, miętówek, arek, starowina, portwajnu, krupniku, anyżówki, piołunówki smaku miłym Belzebubowi, jak też i dowódcy 16. Pułku piechoty, Tatarzynowi płk. Gigiel-Melechowiczowi, miodówki, orzechówki, cytrynówki, śliwowicy łąckiej, pejsachówki, nie brak też było diabelstw niemieckich i francuskich, więc bluźnierczo Bożym imieniem D.O.M. ocechowanych likierów, podrzeźniających nabożnych mnichów: kartuzówki i benedyktynki, zielonych i żółtych jak ślepia złych czarownic, przestarzałych i przejrzałych do mocy wódek win, szkaradnie nazwanych koniakiem, mienionych dla pokusy lekarstwem i ozdobionych wstążką koloru niebios, martelów, pipermentów, tripleseców, altvaterów, bolsów, mikolaschów, miazmatów, ajerkoniaków, wermutów, małmazyj, kropelek, rumów białych i czarnych, nalewek, syropów, alembików, "a to słodkie, a to korzenne, to ma barwy odmienne", muszkatele, pinijole, alekanty, ipokrasy, trywijały. No i piwa, onoż tarnowskie i grybowskie wodzie podobne, i mocniejsze a beką zalatujące okocimskie, żywieckie, lwowskie, tyskie, szczyrzyckie, kobylepolskie. Słusznie prorokował nagłowicki mędrzec:

 Snać przystojniej po staremu

 Folgować stanowi swemu,

 A wedle starych kwotacyj:

 Kto nie ma zacz, ten piwo pij.

 

 Bo barzo z owego wina

 Zamnoży się więc chudzina.

 

 Wszakeś Polak, dzierż się swego

 Seropu przyrodzonego

 I na tym się, co uwarzysz,

 Natańcujesz i nas warzysz.

 

 Jak z czeluści, na których wypisano: "Pozbądźcie się wszelkiej nadziei", snuły się z Paluchowej jamy wonie kuchni polskiej, radziwiłłowskiej i pożarskiej. Rozchodziły się drażniące aromaty smażenin, octu, przypraw, korzeni, grzybów, nieustające "uczty szafranne a pierne, wieczny mięsopust i tłusty czwartek". U wejścia do jaskini pobite sarny i zające i pękami za nogi wiązane przepiórki, cyranki, kwiczoły, perliczki, gąski, kaczki, kuropatwy, jarząbki. Nawet dzika ćwiartowanego można było dostrzec u drzwi Paluchowych.

 

 Ziemio utracona smaków i przypraw, pachnąca, daleka, mlekiem i miodem płynąca, gdzie tłuste i zawiesiste polewki zwano "zupką-nic", "z gwoździ", "galopką" lub "wodzianką", a przepisy kucharskie zaczynały się od słow: "utrzyj kwartę masła, wbij kopę jaj, zalej garncem śmietany... ". Gdzie jaja sprzedawało się na kopy, tłuste ptactwo nazywano drobiem, kurczęta i gołąbki kupowało się tylko parami, a przysmak z ogórków zwano mizerią, zaś groch, bob, fasolę i owoce mierzono kwartą, nad której pełnią przytrzymywało się ręką drugąż taką miarkę. Ostatecznie "kto pierno jada, chce pić", aczkolwiek i o tym zapominali tar- nowscy luminarze, że

 By był opilec w hałtasiech, we złocie,

 Wnet jako świnia pluska się po błocie.

 

 I tak było rzeczywiście. Ciemnym wieczorem zwykł się wytaczać od Palucha największy grubas w mieście, dyrektor handlówki Gładyszcwski, i choć mu z czuba kurzyło jak z Etny, on jeden nigdy nie tracił równowagi pedagoga. Inaczej niż rój chudych belferków. Skalski na ten przykład, gdy spuścił się z Paluchowych schodków, każdego napotkanego przechodnia brał w ramiona i lał mu łzy w kamizelkę. A na wyprawy do Palucha udawał się zawsze w białym sportowym garniturze i z długą wędką. Zapewne dla wymówki przed żoną. Był to wszakże umysł światły, pochłonięty wynalazkiem jakiejś chemicznej mikstury przeciwrakowej. No, ale hatłasów ani sportowego garnituru nie szanował.

 

 Jakiś diabelski czar owiewał plac Kazimierza, bo oprócz ciała pedagogicznego i patrycjatu pijącego u Palucha i jeszcze bardziej śmiertelnie u Pankiewicza, ściągał też pospolitych pijaków, raczących się zazwyczaj prosto z flaszki u stóp pomniczka Adama Mickiewicza. Spoglądał on z cokołu na całe to zgorszenie, na wszech rozkoszy obfitość, mając po swej lewicy, której zresztą nie uwydatniono na popiersiu, bibliotekę Towarzystwa Szkoły Ludowej. Uczniowie wędrowali tu tedy do źródła wiedzy, a nauczycielstwo do zgoła innych strumieni.

 

 Pod Mickiewiczem przesiadywał godzinami albo wpatrywał się w ogromne butle z pijawkami w oknie apteki "obwodowej" Niesiołowskiego wykolejony inteligent, za którym dziatwa tarnowska, gdziekolwiek się pojawił, miotała wyzwisko: „Igiełka pijak!" Żebracy zwykli przepijać pod Mickiewiczem swój dzienny utarg. Jeden z nich odznaczał się pomysłową formułą proszalną, apelując wyłącznie do młodzieży, i to żeńskiej. Pokrzykiwał mianowicie: "Grosik, panienki, grosik!" Lecz wychodziło to tak: "Sik, sik, panienki, grosik!" Wobec czego dzierlatki na widok frywolnego dziadka uciekały jak ptactwo spłoszone strzałem. I dziaduś pozostawał zwykle bez jałmużny, ale wesół i rad z siebie.

 

 Tylko wczesnym rankiem na placu Kazimierza płynęło i pachniało co innego. Było to mleko "od Zośki". O świcie przywoziła Zośka, dorodna dziewczyna w kożuchu, bańki mleka ze spółdzielni w Woli Rzędzińskiej. Jej mleko było słynne na cały Tarnów, a kwaśną śmietanę dało się krajać nożem. Do Palucha co i rusz zajeżdżał w świcie swych posłów ludowych, mecenasa Janigi i najbliższej rodziny Stawarzy z pobliskich Wierzchosławic, w lśniących butach z cholewami i złotą spinką pod kołnierzykiem koszuli, skupiony, poważny, pierwszy chłop u steru Rzeczypospolitej, Wincenty Witos.

 

 Kręgu tarnowskiego przedpiekla dotykał od razu przedsionek niebieski: plac Katedralny i Kapitulny z katedrą.

[ … ]

 Powrót